Lotnisko Chingis Han. Jest 1.40 nad ranem. Odprawa i zabieramy bagaże. Czyhają kierowcy taksówek, jedziemy najpierw do bankomatu, a potem do hotelu - Irde’s Guesthouse …niestety nie ma miejsc.. Kierowca odjeżdża.. a my zostajemy same.. w niezbyt bezpiecznym miejscu… Ale naprzeciw też jest hotel.. tam też nie ma miejsca.. wejście robiło wrażenie!! do hotelu wchodzi się przez sklep spożywczy, właśnie ktoś kupuje kiełbasę i wódkę... Jest 2.30, a obok hotel z dyskoteką nocną, jak się potem domyślamy, to taki hotel na godziny. Obsługa lekko podpita. Z duszą na ramieniu, z nożem i gazem pod ręką.. zawinięte w swoje prześcieradła spędziłyśmy tę noc, a drzwi do pokoju zablokowałyśmy jeszcze krzesłem… Rano przeniosłyśmy się Irde’s i ruszyliśmy do centrum. Ulice UB wyglądają strasznie.. brak chodników, bardzo dużo samochodów.. głównie japońskich.. Kierowcy jeżdżą jak chcą.. Żadnych zasad.. Klaksony… Przejście na druga stronę to wielkie wyzwanie!!! Radzimy sobie… trzy-cztery trzymamy się za ręce i przebiegamy. Mamy problem z wizą - kończy się ... W tym celu pójdziemy do Ambasady Polskiej …. ale na razie chłoniemy klimat UB. Twarze ogorzałe.. włosy ciemne.. Ludzie młodzi ubrani nowocześnie, ale starsi w „szlafrokach” (strojach z połyskliwego materiału, z wąskim paskiem w talii) i oficerkach, mężczyźni dodatkowo kapelusz. Kierujemy się w stronę świątyni. Droga wiedzie rozkopanymi ulicami, dużo się buduje.. Nowoczesność przeplata się z chaosem i brudem .. W otoczeniu klasztoru jurtowiska.. po jednej stronie te namiotowe .. po drugiej drewniane.. wszystko robi wrażenie nędzy.. slamsów.. rezerwatu, który zamieszkują ludzie. Osłonięte od ulicy wysokim płotem, zrobionym z byle czego… Z daleka na wzgórzu widać klasztor Gandan.. To już inna kultura .. buddyzm. Mnisi.. młodzi, starzy.. mali chłopcy… kadzidła.. młynki modlitewne, modlitwy śpiewane z sur. Najpierw zwiedzamy bibliotekę i dziedziniec klasztorny. Biblioteka zrobiła na mnie wyjątkowe wrażenie, to nie książki, ale zwijki zapisane ręcznie. W głównej świątyni posąg Buddy ma 26m! Potem idziemy do naszej Ambasady. Ambasador rodem z Poznania był bardzo mily.. Opowiadał o Mongolii i UB, o przeszłości i perspektywach.. o złożach mineralnych i braku możliwości rozwoju rolnictwa, o klimacie (od -40 do 40 st. C). Dowiedziałyśmy się, gdzie jada i co poleca. Porządnie głodne ruszyłyśmy na poszukiwania restauracji „Romance”, co trwało dość długo, ale wspaniałe jedzenie nam to wynagrodziło. Zamówiłyśmy zupę cebulową, danie główne z wołowiną (tu jest ponoć najlepsza na świecie) i francuskie czerwone wino. Podano nam wilgotne śnieżnobiałe ręczniczki frotte nasączone jakimś odświeżającym olejkiem do odświeżenia. Za wszystko zapłaciłyśmy ok. 25 zł od osoby (20 000 TUG). Zadowolone, z nowymi siłami ruszyłyśmy dalej - do biura emigracyjnego, gdzie musiałyśmy przedłużyć ważność wiz. Przy okazji okazało się, że nie ma miejsc na pociąg do Pekinu, a z lotami też kiepsko.. Na dworcu kolejowym, po wielu rozmowach, odsyłaniu od urzędnika do kasy i odwrotnie, po prośbach i łzach w oczach, udało się kupić bilet łączony.. koleją do granicy, a dalej autobusem sypialnym.. Podróż będzie trwać dwie noce i 1 dzień.. Ale najważniejsze, że bilety kupione. Jutro o 8.30 wyruszamy na wyprawę na step.. będziemy nocować w jurcie, spróbujemy pojeździć konno.. po raz pierwszy w życiu.
19.08.2006. sobota
Pobudka 7.00. Jesteśmy przygotowane do wyprawy. Śniadanie, witaminy.. jesteśmy gotowe. 8.30 czekamy na kierowcę w hollu. Za 45 USD od osoby – kierowca, benzyna i auto. Kierowca po angielsku mówi słabo.. prawie wcale.. ale się uczy… chodzi ze słownikiem.